Jak zwykle obudził się wcześnie. Chwilę leżał i zastanawiał
się, czy może nie zrezygnować z wizyty, zostać w łóżku i dać sobie spokój ze
wszystkim. Czuł, że to spotkanie niczego nie zmieni, i gdy tak myślał, serce
waliło mu jak oszalałe, jakby chciało z niego uciec i zamieszkać w kimś innym,
w kim mogłoby spokojnie sobie wygrywać jednostajną melodię.
Opuścił bose stopy na drewnianą podłogę i spojrzał na swoje
chude łydki. Śniło mu się ostatnio, że biegał w zwiewnej sukience po mieście i
strasznie wstydził się, że pęcinki nie dość, że chude, to jeszcze nieogolone. Przypomniał
sobie tę część snu dopiero w połowie dnia. Po przebudzeniu w głowie miał jedynie
obraz pieczonych kurczaków, którymi rzucał do celu w wesołym miasteczku. Kawałkiem
snu jak ciastem podzielił się z Brooke, bo lubi się z nią dzielić różnymi
rzeczami. Uśmiechnął się do niej i poszedł zaparzyć kawę.
Pusta skrzynka na listy. Czasami lubi wracać do tych
starych, pełnych emocji i wzajemnego zainteresowania, które z biegiem czasu
gdzieś przepadło, zostało wytłumione brakiem pytań i odpowiedzi. Ludzie odchodzą.
Powinien się już tego nauczyć. Wypił pół kawy i powoli zaczął się ubierać. Nie spieszyło
mu się, choć godzina przyjęć już wybiła. Założył szare dopasowane spodnie, żółtą
bluzę z ulubionym bohaterem kreskówek i jasne trampki. Do płóciennej torby
wrzucił Hrabala, pocałował Szczęście w łebek i wyszedł z mieszkania
przekręcając klucz w zamku dwa razy.
Na chodniku oślepiło go słońce. Minął kontenery na śmieci i
trawnik, na którym dwa lata temu wczesną wiosną zakotwiczyło stado dzikich
kaczek. Pamięta, jak nie mógł się na nie napatrzeć i nie miał komu powiedzieć
jakie to było piękne, bo większość dawno temu przestała go słuchać. Nauczył się
mówić do siebie, wewnątrz prowadzi długie monologi i już nie dziwi się, że inni
mieli dosyć. Minął sklep, w którym obsługa przypomina członków rosyjskiej
mafii, a z którą to ma na pieńku od dnia, w którym wspomniał o pleśniejących
mandarynkach, które u nich kupił. Przeciął ulicę i wolno szedł znajomym
szlakiem. Ulubiona ulica zwieńczona znienawidzonym miejscem. Stary budynek z
szeregiem gabinetów i rzeszą nieszczęśliwych ludzi ustawionych w kolejkach po
swoją dawkę kolorowych pigułek na życie. Obskurna poczekalnia, zakratowane
okienko rejestracji i pomarańczowe plastikowe krzesełka, których wściekły
odcień przynosi na myśl barwy odstraszające, jakby wrzeszczały do nas, wariatów
– nie siadaj na mnie, upierdolę cię w dupę jeśli tylko spróbujesz! A wszystkie
połączone ze sobą stalową listwą, jak syjamscy bracia, by nikomu przypadkiem
nie przyszło do głowy ciskać nimi wściekle w rozpaczy po usłyszanej diagnozie.
Miejsce to tak bardzo różni się od poprzedniej poczekalni, w
której zwykł czekać na dziesięciominutowe spotkania po sto złotych. Tam na
kanapach czekały z nim dystyngowane panie z dystyngowanymi problemami, lub
mężczyźni w ciemnych garniturach i błyszczących butach, zestresowani problemami
w pracy topiący niespełnienie w butelkach, jeśli w ogóle ktoś z nim czekał, bo pacjenci
umawiani byli na konkretne godziny, co 15 minut, tak by zachowana została
dyskrecja i pożalsięboże prywatność.
Tu wszyscy siedzą ściśnięci, ciało przy ciele. Starsza pani
z reklamówką pełną śmieci pufa do niego, że jak można tak 40 minut w gabinecie,
że ludzie przecież czekają, a on milczy jak zaklęty, jakby mu język upierdolili
za karę, bo miał grzeszne myśli. Siedzi więc i myśli, że wejdzie tam i wszystko
powie, ten ostatni raz, jak na spowiedzi, a później przyjmie świętą komunię
tabletki i będzie ją przyjmował z pokorą do ostatecznego oczyszczenia duszy i
ciała. I gdy przychodzi jego kolej, gdy wchodzi do gabinetu i opada na krzesło,
pojawia się panika i szukając punktu zaczepienia, czegoś bezpiecznego, czego
mógłby się chwycić, spogląda w prawo i widzi obraz przypominający abstrakcyjny
ekspresjonizm Jacksona Pollock’a. Jak
się kurwa schować pomiędzy tymi kropkami? myśli i błądzi wzrokiem po płótnie,
aż z myśli tych wyrywa go głos. Padają kolejne pytania, a on nic nie mówi,
tylko kiwa głową na potwierdzenie lub zaprzeczenie, od czasu do czasu
wypuszczając z siebie jakieś pourywane, pogryzione półsłówka, które misternie
zebrane do kupy tworzą jego obraz, rzeczywistość, w której żyje.
Proszę więcej tego nie robić, słyszy, gdy przychodzi czas na
wyjaśnienie jego długiej nieobecności, musi pan zaakceptować to, że będzie na
lekach do końca życia.
Słowa uderzają go z taką siłą, że czuje fizyczny ból w
piersi i nie może oddychać. Chciałby uciec, ale jest przykuty do krzesła ciężarem
własnej bezsilności, która się w nim rozlewa. Odkręca i zakręca małą butelkę
wody, zafiksowuje się na tej czynności, wyłącza się zupełnie i dalej nie
słucha, bo pierdoli takie życie, uzależnione od chemii, która zamienia go w zombie,
w jebaną powłoczkę wyprutą z emocji i uczuć. Zgrania jednak z biurka recepty,
których nie udaje mu się wykupić w 4 aptekach po drodze do domu, bo tu to tylko ludzie zdrowi
przychodzą, witaminy kupują, omega 3 i rutinoscorbin, tran ewentualnie, a nie
takie rzeczy, tu mamy promocje na żel antybakteryjny i rozdajemy karty stałego
klienta dla najzdrowszych, tych, którzy mają siłę stać w długich kolejkach po
plastry z opatrunkiem.
Wraca do mieszkania z poczuciem przegranej. Po jakimś czasie
nawet wściekłość mija. Wszystko mija. Przestajesz cokolwiek czuć. Później przestaniesz
zauważać, że nic nie czujesz.