29.06.2013

poczekalnia



Jak zwykle obudził się wcześnie. Chwilę leżał i zastanawiał się, czy może nie zrezygnować z wizyty, zostać w łóżku i dać sobie spokój ze wszystkim. Czuł, że to spotkanie niczego nie zmieni, i gdy tak myślał, serce waliło mu jak oszalałe, jakby chciało z niego uciec i zamieszkać w kimś innym, w kim mogłoby spokojnie sobie wygrywać jednostajną melodię. 

Opuścił bose stopy na drewnianą podłogę i spojrzał na swoje chude łydki. Śniło mu się ostatnio, że biegał w zwiewnej sukience po mieście i strasznie wstydził się, że pęcinki nie dość, że chude, to jeszcze nieogolone. Przypomniał sobie tę część snu dopiero w połowie dnia. Po przebudzeniu w głowie miał jedynie obraz pieczonych kurczaków, którymi rzucał do celu w wesołym miasteczku. Kawałkiem snu jak ciastem podzielił się z Brooke, bo lubi się z nią dzielić różnymi rzeczami. Uśmiechnął się do niej i poszedł zaparzyć kawę. 

Pusta skrzynka na listy. Czasami lubi wracać do tych starych, pełnych emocji i wzajemnego zainteresowania, które z biegiem czasu gdzieś przepadło, zostało wytłumione brakiem pytań i odpowiedzi. Ludzie odchodzą. Powinien się już tego nauczyć. Wypił pół kawy i powoli zaczął się ubierać. Nie spieszyło mu się, choć godzina przyjęć już wybiła. Założył szare dopasowane spodnie, żółtą bluzę z ulubionym bohaterem kreskówek i jasne trampki. Do płóciennej torby wrzucił Hrabala, pocałował Szczęście w łebek i wyszedł z mieszkania przekręcając klucz w zamku dwa razy. 

Na chodniku oślepiło go słońce. Minął kontenery na śmieci i trawnik, na którym dwa lata temu wczesną wiosną zakotwiczyło stado dzikich kaczek. Pamięta, jak nie mógł się na nie napatrzeć i nie miał komu powiedzieć jakie to było piękne, bo większość dawno temu przestała go słuchać. Nauczył się mówić do siebie, wewnątrz prowadzi długie monologi i już nie dziwi się, że inni mieli dosyć. Minął sklep, w którym obsługa przypomina członków rosyjskiej mafii, a z którą to ma na pieńku od dnia, w którym wspomniał o pleśniejących mandarynkach, które u nich kupił. Przeciął ulicę i wolno szedł znajomym szlakiem. Ulubiona ulica zwieńczona znienawidzonym miejscem. Stary budynek z szeregiem gabinetów i rzeszą nieszczęśliwych ludzi ustawionych w kolejkach po swoją dawkę kolorowych pigułek na życie. Obskurna poczekalnia, zakratowane okienko rejestracji i pomarańczowe plastikowe krzesełka, których wściekły odcień przynosi na myśl barwy odstraszające, jakby wrzeszczały do nas, wariatów – nie siadaj na mnie, upierdolę cię w dupę jeśli tylko spróbujesz! A wszystkie połączone ze sobą stalową listwą, jak syjamscy bracia, by nikomu przypadkiem nie przyszło do głowy ciskać nimi wściekle w rozpaczy po usłyszanej diagnozie. 

Miejsce to tak bardzo różni się od poprzedniej poczekalni, w której zwykł czekać na dziesięciominutowe spotkania po sto złotych. Tam na kanapach czekały z nim dystyngowane panie z dystyngowanymi problemami, lub mężczyźni w ciemnych garniturach i błyszczących butach, zestresowani problemami w pracy topiący niespełnienie w butelkach,  jeśli w ogóle ktoś z nim czekał, bo pacjenci umawiani byli na konkretne godziny, co 15 minut, tak by zachowana została dyskrecja i pożalsięboże prywatność. 

Tu wszyscy siedzą ściśnięci, ciało przy ciele. Starsza pani z reklamówką pełną śmieci pufa do niego, że jak można tak 40 minut w gabinecie, że ludzie przecież czekają, a on milczy jak zaklęty, jakby mu język upierdolili za karę, bo miał grzeszne myśli. Siedzi więc i myśli, że wejdzie tam i wszystko powie, ten ostatni raz, jak na spowiedzi, a później przyjmie świętą komunię tabletki i będzie ją przyjmował z pokorą do ostatecznego oczyszczenia duszy i ciała. I gdy przychodzi jego kolej, gdy wchodzi do gabinetu i opada na krzesło, pojawia się panika i szukając punktu zaczepienia, czegoś bezpiecznego, czego mógłby się chwycić, spogląda w prawo i widzi obraz przypominający abstrakcyjny ekspresjonizm Jacksona Pollock’a.  Jak się kurwa schować pomiędzy tymi kropkami? myśli i błądzi wzrokiem po płótnie, aż z myśli tych wyrywa go głos. Padają kolejne pytania, a on nic nie mówi, tylko kiwa głową na potwierdzenie lub zaprzeczenie, od czasu do czasu wypuszczając z siebie jakieś pourywane, pogryzione półsłówka, które misternie zebrane do kupy tworzą jego obraz, rzeczywistość, w której żyje. 

Proszę więcej tego nie robić, słyszy, gdy przychodzi czas na wyjaśnienie jego długiej nieobecności, musi pan zaakceptować to, że będzie na lekach do końca życia.

Słowa uderzają go z taką siłą, że czuje fizyczny ból w piersi i nie może oddychać. Chciałby uciec, ale jest przykuty do krzesła ciężarem własnej bezsilności, która się w nim rozlewa. Odkręca i zakręca małą butelkę wody, zafiksowuje się na tej czynności, wyłącza się zupełnie i dalej nie słucha, bo pierdoli takie życie, uzależnione od chemii, która zamienia go w zombie, w jebaną powłoczkę wyprutą z emocji i uczuć. Zgrania jednak z biurka recepty, których nie udaje mu się wykupić w 4 aptekach po  drodze do domu, bo tu to tylko ludzie zdrowi przychodzą, witaminy kupują, omega 3 i rutinoscorbin, tran ewentualnie, a nie takie rzeczy, tu mamy promocje na żel antybakteryjny i rozdajemy karty stałego klienta dla najzdrowszych, tych, którzy mają siłę stać w długich kolejkach po plastry z opatrunkiem. 

Wraca do mieszkania z poczuciem przegranej. Po jakimś czasie nawet wściekłość mija. Wszystko mija. Przestajesz cokolwiek czuć. Później przestaniesz zauważać, że nic nie czujesz.

Brak komentarzy: