Kawa,
papieros i banalne myśli. Pytania, na które nie zna odpowiedzi. Choć się ich
domyśla, to nie potrafi ich sprecyzować.
Nawet pytania nie są konkretne. Jakieś strzępki zdań, na końcu których stawia
znak zapytania. Nie potrafi odnaleźć odpowiedniej formy. Jakby rozlał się w
czasie i przestrzeni. Czeka, aż ktoś zbierze go do kupy, zgarnie wszystkie
okruszki i ulepi na nowo. Nie, nie ktoś, a on sam. Chciałby wyrzygać słowa, jak
kocie kłaczki, jak przetrawiony obiad. Pozbyć się z siebie tego, co zawadza i
uwiera, co powoduje ucisk i nieustannie ćmiący ból.
Myśli o
przypadkowości życia. Nigdy niczego nie planował. Nie wiedział czego chce. Zawsze
samo wszystko wychodziło. Teraz utknął w miałkości własnego świata. Świata,
który stworzył, bo myślał, że tak będzie dobrze. Że jak się w takim ciepłym,
bezpiecznym świecie schowa, to jakoś przeżyje, jednak już dawno temu przestało
mu zależeć na przeżyciu.
„Mam nadzieję, że dwoje ludzi może żyć razem, jeden obok drugiego,
przynosząc sobie nawzajem radość. Że jeden nie musi drugiego zastraszyć, żeby
zachować przewagę.
Może dojrzewanie właśnie na tym polega – aby pozwolić innym być.”
[Ketil
Bjornstad -Live Ullmann. Linie życia]
Próbował chwytać
słowa, ujarzmić niesfornie umykające myśli. Siedział i pisał. Pisał i siedział.
Palił jednego za drugim i popijał wystygłą kawą.
Myśli nie
potrafił skoncentrować w jednym punkcie. Gnały chaotycznie od jednego do
drugiego, wyznaczając wektory jego niepowodzeń. Rodzina. Praca. Związki. Miłość.
Szybki seks. Przyjaźń. Przeszłość i teraźniejszość. Gdzieś w międzyczasie zachwiała
się gramatyka jego życia i gdzieś przepadła przyszłość. Myśl ta spadła na niego
całym ciężarem. Wystraszył się i wybiegł z mieszkania.
Odruchowo skręcił
w prawo, później w lewo, skrzyżowanie, w lewo, jeszcze raz w lewo i był na
Mickiewicza. Zawsze lubił tę ulicę, uspokajała go pomimo złej renomy. Tym razem
jednak wzbudziła w nim niechęć. Nie chciał przechodzić obok psychiatryka, więc skręcił w prawo, by pójść wzdłuż parku bydgoskiego. Zza zakrętu wyskoczył
gabinet psychiatry, do której już nie chodzi, chciała go wysłać na grupową
terapię, więc wysłał ją w cholerę. Przyspieszył i pognał rozpędzony bez celu,
bez możliwości zatrzymania się. Uciekał przed sobą i siebie gonił. Nie zdawał
sobie sprawy z bezsensu sytuacji.
Starówka. Nie
lubi jej latem. Stada wycieczek i szczęśliwych rodzin. Tabuny dzieci i
rozpychających się matek. Wszyscy uśmiechnięci, słodcy do wyrzygania. Tylko czasami
komuś spod uśmiechu wymsknie się warknięcie, odsłaniające cały fałsz lukrowej
szczęśliwości.
Przeciął
Szeroką, minął kamienicę, w której kiedyś mieszkał, nawet nie zdając sobie z
tego sprawy. Skręcił znów w lewo [czyżby to była jakaś fiksacja, pomyślał],
minął Garnizonowy i mknął przed siebie. Wreszcie skręt w prawo i park, który
wciąż kocha. Chciał iść na huśtawki, ale stado dzieci okupowało plac zabaw. Wściekłe
matki nie dałyby mu spokoju, gdyby wszedł na ich teren bez alibi w postaci
rozwrzeszczanego bachora. Rozszarpałyby go wzrokiem, a później rzuciły się na
resztki.
Poszedł na
małą skarpę z widokiem na tramwajowe tory. Usiadł w trawie i czekał. W czekaniu
odnalazł spokój, wyrównał oddech i na tle zamkniętych powiek przesuwał obrazy.
Przychodzili
tu, gdy mieszkał w domku w ogrodzie. Rozmawiali o niczym i milczeli o
wszystkim. Leżąc obok siebie dotykali się ramionami. Czasami trzymali w dłoniach
swoje dłonie, a czasami twarze. Twarze czasami do siebie mówiły, a czasami
tylko na siebie patrzyły. Plątały się tam ich języki.
Czasami leżąc
odwracał głowę i obserwował jego profil. Wyobrażał sobie zmiany jakie naniesie
na tę twarz czas przyszły. Tylko raz wspomniał ze śmiechem o zakolach i łysinie
na starość, dotykając przy tym czule jego skroni. Odrzucił wtedy jego rękę, jak
wściekły koń. Nie lubił rozmawiać o niedoskonałościach, zwłaszcza swoich. Nigdy
już nie wrócił do tego tematu i tylko sobie wyobrażał starość i cieszył się
przedwcześnie. Przecież i tak będzie go kochał, nawet z łysiną, obwisłymi
policzkami i pomarszczonym czołem. Tak myślał.