Truskawkowy koktajl przywołał
wspomnienia. Poziomki i paprocie w ogrodzie babci. Pajęczyny z tłustymi
mieszkańcami oplatające stary, drewniany dom przypominający saloon z westernu. Ogród
wujka schizofrenika, w którym rosły smolinosy. W dni rozświetlone letnim
słońcem zakradałem się tam, by spędzać błogie chwile na wtulaniu twarzy w
ceglasto pomarańczowe kwiaty, zostawiające na moich policzkach, brodzie i nosie
barwne pocałunki. Malwy rosnące pod płotem kochałem ponad wszystko.
Z perspektywy czasu myślę, że lato
zawsze było pięknym okresem. Pakowaliśmy do plecaków trochę ubrań i ulubione
zabawki, po czym dziarskim marszem przenosiliśmy się na Dziki Zachód babcinego
ogrodu, gdzie pośród soczystej trawy i kwiatów rozbijaliśmy namiot. Babcia przez
okno podawała nam racuchy i kompot owocowy, a my piegowaci, umorusani i
szczęśliwi boso biegliśmy ze zdobyczami gdzieś w chaszcze, gdzie pałaszowaliśmy
to wszystko zostawiając tłuste plamy na krótkich spodenkach i opowiadając sobie
historie o duchach, skarbach odnalezionych na strychu i mrokach piwnic
znajdujących się pod domem.
Wraz z końcem lata przychodziło
znoszenie do domu koszy pełnych porzeczek, agrestu, wiśni, jabłek i śliwek.
Przerabialiśmy je z babcią na dżemy, powidła, konfitury i soki, by mogły nam
przypominać o urokach lata, gdy przyjdzie zima.
Któregoś roku, gdy zacząłem dorastać
lato nie nadeszło. Nie było już z kim rozbijać namiotu. Dzieciństwo nieodwracalnie
zniknęło, jak gdyby ktoś trzasnął tasakiem i mnie od niego odciął, nie pytając
o zdanie, nie zwracając uwagi na wściekłe krzyki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz