Silna potrzeba ucieczki ze wszystkich miejsc zewnętrznych, gdzieś tam do wewnątrz, by móc bez krzyków i oceniania rozpaść się na fragmenty, rozłożyć siebie samego na czynniki pierwsze, z których niekoniecznie uda się złożyć całość. Próba utraty wszelkich sił i obserwacja postępującego rozpadu własnego świata. Jak dalece mogę przestać istnieć? Czy niechęć do życia i ciągłe pragnienie właśnie nieżycia, to myśli o samo destrukcji, samounicestwieniu, odejściu w ostatecznym znaczeniu? Raczej nie w moim przypadku, gdyż raz nieudana próba skutecznie onieśmieliła wszelkie zapędy, strach nie pozwala posunąć się zbyt daleko.
Nie kocham życia. Prędzej mógłbym powiedzieć, że pałam do niego nienawiścią, ale może to nienawiść do siebie za to, że żyć nie potrafię. Kiedyś myślałem, że życie to coś na zasadzie pocałunku i wrodzonej pierwotnej umiejętności, spotkanie warg, języków, śliny i to cudowne podniecenie z tego wypływające. Myślałem, że to jest we mnie i się obudzi, zacznie działać, że będę wiedział co robić. Jest jednak zupełnie inaczej. Nie wiem, co robić. Każdego dnia coraz bardziej się we wszystkim gubię, nie widzę sensu, nie mam celu, bo celu nie może przecież stanowić samo przetrwanie, przeżycie. Bo jeśli tak, to ja nie chcę przeżyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz