Deszcz przemaka przez jarkową kurtkę.
Strugi wody płyną z nisko wiszących ciemnych chmur. Wdycha jarkowy zapach
zachowany w materiale i zastanawia się dlaczego życie tak bardzo odbiega od
pragnień. Jarkowym zapachem się otula nie kurtką, zapachem, który oszałamia,
przypomina i boli.
Stoi pod parasolem reklamującym
jakiś browar i z plastikowym kubkiem w dłoni gapi się na facetów. Gapi się na
nich jak cielak na krzaki, a może raczej jak na towar w sklepie. Wodzi oczami od
stóp do głów, od jednego do drugiego. Szuka w tłumie kogoś, kogo zahaczy tymi
oczami, do kogo te oczy przyklei i pociągnie nimi ku sobie. Po jakimś czasie ktoś
podchodzi. Tańczą w deszczu i rozlewają piwo wokół siebie. Później w namiocie oddaje ciało w posiadanie, z jego
włosów na nagi tors obcego chłopaka kapie woda, myśli powoli ustępują i są
tylko zmysły, ból, który przynosi ulgę. Leżą obok siebie spoceni, mokre ciuchy
rzucone w kąt namiotu wydzielają przyjemny w tej chwili dla niego zapach. Blant
podawany z ręki do ręki, dym przekazywany z ust do ust zostawia słodkawy w nich
smak. Przez chwilę widzi obok siebie kogoś innego, całuje go, ale gdy otwiera
oczy przed nim jest tylko obca twarz. Robi mu się niedobrze. Na myśl o tym co
robi chce mu się rzygać. Zakłada mokre ubranie i bez słowa wychodzi w wilgotną
noc. Krąży po polu namiotowym, aż wreszcie odnajduje wyjście i wraca pod scenę,
próbuje wytańczyć złość i pogardę, którą wobec siebie odczuwa, ale nic nie jest
w stanie zmienić toku rozpędzonych myśli.
Dzwoni Pici. Ma przyjść do
Grodzkiej na piwo. Wysupłuje się więc z niewielkiego tłumku pod sceną i brnie
przez piach do schodów na Wzgórzu Tumskim. Tyle razy tu siedział. Tyle tu przeżył,
tyle mówił. Ma ochotę się rozbeczeć, a deszcz zaczyna padać intensywniej. Po
twarzy cieknie mu woda, mokre spodnie
lepią się do nóg, a w trampkach chlupie. Ze złości skacze z kałuży w kałużę,
rozchlapuje wodę na wszystkie strony i wrzeszczy Ja pierdolę!
- Tak, pogoda nie dopisała. –
słyszy gdzieś z boku.
Ogląda się i widzi postać w
czarnym kapturze na głowie. Zaczynają rozmawiać. Z łatwością przychodzi im
narzekanie na wszystko. Chłopiec opowiada skąd się tu wziął, o swoim smutku i
potrzebie podróżowania z miejsca na miejsce, bez dłuższych przystanków, bez
poznawania kogokolwiek na dłużej. Razem biegną przed siebie.
- Tu musze skręcić. Idę się
przebrać do akademika i wracam na koncert Maxa Romeo. Będziesz?
- Będę w Grodzkiej. – odpowiada –
Wpadnij, jak będziesz wracał.
Chwilę jeszcze stoi w deszczu i
patrzy na odchodzącego chłopaka, a samotność rozlewa się w nim falą, której nie
może powstrzymać. Ma ochotę krzyknąć, żeby młody zaczekał, ale tego nie robi,
skręca w prawo i po kilku minutach pije kolejne piwo w obskurnym barze. Rozmawia
z dwoma chłopakami z Poznania, próbuje jednemu z nich wytłumaczyć sens swojej
pracy, ale do tamtego nic nie dociera, nie rozumie, że można chcieć pomagać
ludziom za kiepskie pieniądze bez możliwości awansu.
Buch buch, kawa smakująca błotem
i kolejne piwa, jedno za drugim. Systematyczne ogłuszanie samego siebie. Przeciska
się między ludźmi do łazienki. Jakaś dziewczyna obejmuje go i próbuje z nim
tańczyć. Ucieka przed knajpę. Z kieszeni wyjmuje wilgotne papierosy i wypala
dwa nasiąkając deszczem. Myśli, że może ten deszcz zmyje z niego wszystko, ale on
niczego nie zmywa, sprawia, że czuje się jeszcze gorzej i jedyne czego pragnie,
to żeby ktoś go zabrał do domu, tylko że nie ma już żadnego domu, jest
bezpański.
- Tak myślałem, że to ty. –
słyszy i spogląda na powoli zbliżającego się chłopca. Tym razem kaptur jest
czerwony, dzięki czemu twarz wydaje się mniej blada. – To co, piwko?
- Chodź. – mówi i wciąga go za
sobą na schody.
Przeciskają się do baru. Zamawiają
dwa Lechy i idą do stolika, przy którym siedzą jego znajomi. Nikt nie zwraca na
nich uwagi, a może to oni nie zwracają uwagi na innych. Przyglądają się sobie w
milczeniu i to milczenie jest dobre, nie krępuje ich, a raczej rozluźnia,
sprawia, że coś ich łączy, jakby posiadali wspólną tajemnicę. Ich nogi
spotykają się pod stołem. Żaden nawet nie drgnie. Tylko na siebie patrzą i piją
w ciszy, o ile ciszą można nazwać to ich razem milczenie, bo wokół przecież muzyka
próbuje tę ciszę zmącić, zagłuszyć, jakby cisza była wstydliwa i potrzebowała
parawanu, kotary, za którą mogłaby się schować.
Wszyscy chcą iść na dalszy
koncert, ale on nie chce. W głowie ma już plan jak pokonać smutek, jak nie być
samotnym. Ból jest wiernym towarzyszem, nigdy nie zostawia w potrzebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz