Mrówka złapał może bakcyla maćkowego szaleństwa, ale ten
miast ładnie się rozwijać, ewoluował i mutował w zaciszu; raz się kurczył, raz
rozrastał, raz wyłaził, raz się chował. Taki to był bakcyl nieśmiały, niemrawy
i Mrówka nawet myślał, że to nie on jest chory, a jego bakcyl, który nie
rozwinął się należycie w swoim czasie, z racji czego uznano Mrówkę za względnie
normalnego i wysłano do przedszkola.
Początkowo przedszkole bardzo się Mrówce nie podobało. Już
pierwszego dnia po pierwszym posiłku zwymiotował przedszkolance pod stopy.
Chyba nie zrobił tym na nikim dobrego wrażenia, bo pani postawiła go w kącie i
choć dokładnie nie wiedział za co, to zdawał sobie sprawę z tego, że coś zrobił
źle. Postanowił, że będzie grzeczny, a żeby być grzecznym należy być cicho, tak
jakby cię nie było. Był więc najcichszym dzieckiem w grupie, tańczył gdy
kazano, śpiewał gdy kazano, a gdy dawano wolną rękę do zabawy rysował lub
siadał na brzydkim brązowym dywanie i wymyślał w głowie historie o strychach,
na których można się schować, o skrzyniach wypełnionych lśniącymi sukniami i
błyskotkami i tym podobne niedorzeczności, które odgradzały go od
rozwrzeszczanych dzieci. Ale dzieci za nim nie przepadały, bo głąb, który
siedzi sam i nie chce się bawić, wydawał im się podejrzany. Za każdym razem,
gdy ktoś coś zbroił, winę zrzucano na Mrówkę. Tak poznał smak drewnianego
wieszaka, którym w przedszkolu próbowano zaprowadzić dyscyplinę. Nie narzekał i
nikomu się nie skarżył, znał smak skórzanego rzemienia do ostrzenia brzytwy,
więc drewno stanowiło jedynie nowy rodzaj faktury, a może również ból inaczej
rozchodził się po ciele. W późniejszych czasach miał poznać wszelkie rodzaje
tego odczucia, ale wtedy jeszcze nie zdawał sobie sprawy z tego, że można je
zamienić w przyjemność.
Nie lubił porannego budzenia. Tomek wstajemy, było codzienną
mantrą, której nienawidził, choć bardziej nienawidził, gdy mama wciskała go w
zbyt duże rajtuzy po starszym bracie, które zawsze zjeżdżały mu z chudego
tyłka, a pod spodniami na łydkach i wokół kostek tworzyły się obwarzanki, i
wszystko to uwierało, ciągnęło i przeszkadzało w sprawnym poruszaniu się. Może
dlatego jako dziecko był fajtłapą, za duże rajtki krępowały jego ruchy i ciągle
się przewracał i tak się do tego przewracania przyzwyczaił, że w późniejszym
okresie nawet bez znienawidzonych gejtrów wycinał orły, fikał koziołki i
wiecznie się potykał.
Któregoś dnia wrócił z przedszkola bez marudzenia, a rano
nawet nie wrzeszczał, gdy mama szczypała go po nogach podciągając rajtuzy. Z
uśmiechem na piegowatym pyszczku dreptał po nieodśnieżonych jeszcze chodnikach
i nawet nie uczepił się maminej nogi przy wychodzeniu z szatni. Wręcz
przeciwnie, pognał na schody i bez oglądania się za siebie wpadł do sali
rozglądając się za nowym kolegą. Później wyznał mamie, że kocha Marcinka, bo on
ma takie długie, śliczne rzęsy. Mama śmiała się wtedy, bo jeszcze nie
wiedziała, że Marcinków będzie więcej, że to na ich widok będzie się ślinił, że
z Marcinkami właśnie będzie sypiał, w nich zakochiwał.
Platoniczna miłość trwała przez całe Maluchy, Krasnale, aż po
Starszaki, a nawet jeszcze w podstawówce na Marcinku zawieszał swój wzrok,
wlepiał w niego wielkie gały, choć wtedy już zaczął zauważać innych chłopców,
najczęściej tych, którzy najbardziej rozrabiali, którzy byli szkolnymi
łobuzami, pluli na schody, bekali po oranżadzie i wrzucali dziewczynom żaby za
bluzki. Zawsze pociągali go dranie i to im chciał pomagać. Podpowiadał im na
sprawdzianach, dawał odpisywać prace domowe, a jednemu zawsze cicho czytał
wszystko z tablicy, bo ten miał słaby wzrok, ale był twardzielem, więc się do
tego nie przyznawał. Niedawno się powiesił we własnym pokoju, a Mrówka wciąż
się zastanawia czy była to słabość czy siła.
Może dlatego pierwszym jego chłopcem był ten, którego
najbardziej się bał, który wcześniej rzucał w niego mocno zbitymi śnieżkami, za
którymi jak ogony latawców ciągnęły się siarczyste przekleństwa. Był
przerażony, ale chciał tego łobuza oswoić, ugłaskać, nauczyć ładnych słów i
posługiwania się nożem i widelcem. Chciał do niego należeć mimo tego, że jego
dłonie były szorstkie, a dźwięk klamry przy skórzanej kurtce wywoływał w nim
strach.
Za skorupą wulgaryzmów odkrył Stalowe tęczówki, które
śledziły jego ruchy, gdy chodził po pokoju o gładkich ścianach. Dom podzielony
na części, a w każdej z nich fragment rozpadającej się rodziny. Nikt nie
próbował tego posklejać, każdy żył swoim życiem, a życie Stali było smutne, bo zdawał sobie sprawę z tego, że go nie chcieli, że mieli
go usunąć na długo przed narodzinami. Może dlatego strzelał z wiatrówki do
małych kociaków, napawał się śmiercią i z satysfakcją mu opowiadał o
polowaniach na niewinność, którą w sobie tym samym zabijał. Zabiłem ciężarną
kotkę, powiedział kiedyś, a Mrówka próbował zrozumieć to nieszczęście Stalowych
tęczówek. Chciał przytulić, ale Stal zajrzał w jego wilgotne niebieskie bajorka
i wtedy usłyszał, Ty też się kiedyś zabijesz. Powiesisz się, bo nie dasz rady. Na
takie słowa nie potrafił zareagować. Uśmiechnął się tylko. Zobaczymy. Może nie
będę musiał się wieszać, może zastrzelisz mnie któregoś dnia jak kota.
Tygodnie mijały na słuchaniu muzyki z czarnych analogowych
płyt. Leżeli przeważnie na podłodze w gładkim pokoju i paląc diabelskie ziele
zamieniali się w dźwięki. Wtedy poznał muzykę wszelkiego kalibru, od miękkiego bluesa,
przez punk po ciężki metal. Nauczył się poruszać wśród tych dźwięków, oddawać
siebie i dopasowywać do sytuacji. Ciało miało własną ekspresję i kocimi
ruchami emanowało nawet wśród wrzasków Kostrzewskiego. Z czasem stal tęczówek coraz
rzadziej była widoczna, zasłonięta rozszerzonymi źrenicami przypominała dołki
wypełnione błotem, a błoto to wciągało, pochłaniało go każdego popołudnia i
wypluwało, gady nadchodziła noc, by mógł wrócić do własnego łóżka i
rozpadającej się rodziny. Codziennie jednak wracał do pokoju wypełnionego
trzeszczącą melodią, do szybkiego, nieprzyjemnego seksu i słodkiego zapachu
dymu, bo Stal mu mówił, że go kocha, a on wierzył, bo niby dlaczego miałby nie
wierzyć; był tylko chłopcem, który potrzebował azylu, tych gładkich ścian i
szorstkich dłoni.
Któregoś dnia Stal dostał wezwanie do wojska, a świat rozpadł
się w mgnieniu oka. Pamięta jak osunął się po ścianie, gdy zamknął za sobą
drzwi. Zwinął się w kulkę, jak jeż w poczuciu zagrożenia i płakał, aż zasnął ze
zmęczenia. Nie wiedział jeszcze, że będą sprawy ważniejsze, że będzie bardziej
bolało. Wtedy myślał, że jego świat się skończył, że zabrano mu wszystko, ale
przecież w tamtej chwili miał jeszcze rodzinę, a to, co złe, miało się dopiero
rozpocząć.
Inspired by Brooke
2 komentarze:
I tak oto z samego rana (mamy 5,41 obok yt leci Pan Roman)poczułam smutek. Duży.
Ech, nie ma co smucić się o świcie.
Prześlij komentarz