Rano wychodzę z domu i biegnę przed
siebie. Obłoczki pary umykają w ciszę poranka, a ja nie czuję nic prócz zimna. Znów
próbuję uciec przed sobą i myślami.
Po powrocie do mieszkania czarny
kubek białej kawy, papieros i książka, którą dałeś mi wczoraj tuż po tym jak,
tuż przed tym gdy. Książka o bezwarunkowej miłości.
Jaka jest moja miłość? Jaki jestem
ja? Gwiazda mówi, że jestem zwyczajnie głupi, to i miłość pewnie jest głupia i
zwyczajna, ale na tę chwilę nie chcę innej.
Oparty o puchatą poduszkę przewracam
kolejne strony i podświadomie wyczuwam, że kolejny raz mi się nie udało. Zrywam
się z fotela i pędzę po tabletkę. Rozgryźć. Połknąć. Niech już zacznie działać.
Teraz! Natychmiast! Bo zaraz z oczu trysną łzy, bo serce mi pęknie i tym razem
tego nie zniosę.
Zasypiam. Telefon dzwoni i dzwoni, a
ja nie mam siły po niego sięgnąć, nie mam siły wydobyć z siebie głosu. W
czasach, kiedy mieszkałem jeszcze w Miasteczku stworzyłem bardzo małe miejsce,
w którym nic nie istnieje. Trzeba się w nim skulić, by się zmieścić. Zamknąć
oczy i uwierzyć, że jest bezpiecznie. W Miasteczku wszystko było wrogie i złe.
Hałas rozdzierał ściany i rozlewał się w głowie. Z każdej strony mogłem się
spodziewać jedynie ataku. Na zewnątrz czyhał strach, więc musiałem upychać się
do wewnątrz, tak by nic nie wystawało, bym stał się niewidzialny.
Już nie chcę się chować. Chcę wyeliminować
potrzebę znikania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz