Droga doprowadziła
nas na starą żwirownię, tę samą, na której spędzałem popołudnia dzieciństwa,
pływając i zajadając drożdżowe bułeczki pieczone w zielonym piecyku. Obserwowałem
ryby pływające tuż pod powierzchnią wody, Majne Szwester podarowała mi 4
maleńkie rybie dzieciątka pluskające się w pudełku po zapałkach, a ja schowałem
je do kieszeni. Było dobrze, aż do chwili, w której w tataraku zobaczyłem
napuchnięte, biało – zielone, rozkładające się ciało chłopca. Nie mogłem
wydobyć z siebie krzyku. Próbowałem wyciągnąć go z wody, gdy otworzył oczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz