Miasto Katedry przywróciło wspomnienia.
Któregoś dnia obudził się o świcie i wreszcie dał upust emocjom. Rozpadł się i próbuje poskładać teraz w całość myśli i siebie. Stara się ulepić coś nowego, ale nie jest w stanie zmienić siebie do tego stopnia, by się sobą nie brzydzić, sobą i swoją słabością, swoimi pomysłami na życie, naiwnością, głupotą, niestabilnością.
Obiecywał sobie. Tyle razy obiecywał i chyba nigdy nie dotrzymał słowa.
Pustkę wypełniał dotykiem, najlepiej obcym, nic nie znaczącym, takim, który zaboli.
Alkohol dodaje animuszu, wyzwala pragnienia, pierwotne instynkty i pożądanie. Pożądanie, którego nie może zaspokoić przygodą, zbyt wiele bajek ma w głowie.
Kilka dni temu. Krew wzburzona winem. Ręka wyciągnięta po telefon. Słowa tak proste i tak łatwo wypowiedziane bez zastanowienia. Come to me mój barbarzyńco, mój pogromco smoków, kochanie ty moje, oczko w głowie, spuchnięta wargo, siniaku na udzie. Przyjdź. Bądź. Zrób coś i nic nie rób. Tak zwyczajnie. Jak kiedyś. Nieśmiertelność rulezzz. Żebra tęsknią za długimi palcami. Kark za językiem. Język za aksamitem skóry. Warkot silnika przed domem. Łomot serca. Kilka spokojnych kroków. Skrzypiące drzwi. Podskok. Silne ramiona. Uda oplatające biodra. Łapczywe wargi na wargach. Zaplatające się w warkocze języki.
Pamiętasz, kiedyś, gdy jeszcze długie włosy zaplotłem w warkocze, gdy kanapa w Miasteczku, gdy poobiednie leżakowanie, gdy przytulenie i zaczytanie, i w Twoje oko moje włosy, i Twoje słowa: Weź warkocz i moje ciche acz drapieżne wrrrrrr. Pamiętasz ten śmiech? Ja pamiętam.
Pamiętam też klucze wypadające z dłoni, i jak bardzo wtedy bolało też pamiętam. I jak spadliśmy ze schodów w domku w ogrodzie, i to jak pocałowałeś mnie w stopę, i pytałeś o blizny cały ociekający wodą. I to jak siedziałeś z Magicznym i oglądaliście horror, wtedy ostatni raz z nim tańczyłem, uśmiechał się i opowiadał o orzechach, zasłaniał usta, gdy się śmiał, ty klepałeś się po nodze i wtórowałeś mu radosnym chichotem. Byłem szczęśliwy. A później on już się nie obudził, a ja mu w żaden sposób nie pomogłem i wciąż za nim tęsknię, i nic z tego nie rozumiem, choć czasami te małe codzienne dawki też chciałbym za jednym zamachem, i siedzieć z nim na wyśnionym drzewie, zaplatać aniołkom papiloty na włosach gdzieś tam po drugiej stronie, w którą nie wierzę. boję się życia, ale śmierci chyba bardziej. Pamiętam też szpital, o którym ci nigdy nie powiedziałem, bo strasznie się tego czasu wstydzę.
Kolejna butelka wita radosnym psyt. Bursztyn rozlewa się na języku i uwalnia go od w sobie zamknięcia. Teraz mógłbym ci opowiedzieć wszystko, obrać się z łupinki i wypluwać słów pestki. Mógłbyś nadgryzać miąższ pytaniami i zaparzyć herbatę w zielonym kubku.
Boję się siebie.