Gwiazda weszła do pokoju mówiąc, że nie
może zasnąć. Zapaliliśmy i zacząłem jej opowiadać o właśnie oglądanym filmie,
który mnie urzekł… urzekł mnie również uśmiech Ericka, powalający i zawadiacki
uśmiech… mógłbym za taki uśmiech oddać dzień z pozostałego mi życia. Opowiadałem
jej fabułę, odbiegając od niej od czasu do czasu, by dywagować nad sensem i
bezsensem życia. W pewnym momencie powiedziała: Może jednak zasnę. I wyszła.
W głowie pojawiają się hasła. Wirują
i nie mogą dojść ze sobą do ładu. Chciałbym umieć to wszystko wyrazić, opisać,
wyrzucić z siebie, jako spójną i logiczną całość, ale nie potrafię. Nie potrafię
pisać. Podejmowane próby nigdy nie zadowalają, ale przecież nigdy mi o to nie
chodziło. Nie o pisanie, jako formę, którą miałbym się posługiwać by. A jednak
przecież niemalże codziennie wystukuję słowa. Zapełniam nimi kolejne strony, by
wyrazić siebie, by zapamiętać sytuacje, by je móc lepiej zrozumieć, by kiedyś
do nich wrócić, by się nimi podzielić, by się oswoić.
Czuję… i to odczuwania wprawia mnie
w euforyczne stany. Chwilami mam ochotę biec, nie po to by uciekać, ale by
rozładować te skotłowane emocje, by cieszyć się, by móc się zmęczyć i … w jakiś
sposób… sam nie wiem. Chce mi się biec. I
chciałbym dotyku. Czuję, że skóra drżałaby pod dłonią zawstydzona jak za
pierwszym razem. Chciałbym znów poczuć się niewinnie. Chciałbym wrócić do
początku. Ale powrotów nie ma. Czas pozostaje dla mnie niezrozumiały, mija wraz
z ubywającymi w paczce papierosami i nie potrafię go oszukać śniadaniem o 14 i
obiadem w okolicach 20. On wie swoje i pędzi przed siebie oddalając mnie tym
samym od miejsc i ludzi. Boję się niepamięci. Boję się nieodczuwania. Zatrzymania
w miejscu też się boję. Dlatego wciąż coś zmieniam, przestawiam, obcinam i
zapuszczam włosy, wracam i odchodzę, leżę wbrew przemijaniu wciąż pod tym samym
kocem w kolorową kratę, piję kawę, by nie zasypiać, by móc poznawać słowa i ich
znaczenie.
Czasami pojawiają się w głowie
obrazy, które jeszcze kilka miesięcy temu byłyby torturą. Teraz się do nich
uśmiecham, bo to dobre wspomnienia. Strumień, w którym brodziliśmy we troje. Uciekaliśmy
babci z polowań na stonkę, pędziliśmy przez równe rzędy malin, by zatrzymać się
dopiero na jego brzegu. Wszystko rozpływało się w słońcu, a my śmialiśmy się rozpryskując
wokół lodowatą wodę. Siostra w zielonym stroju kąpielowym z falbankami, a my
dwaj w krótkich spodenkach opadających z dziecięcych bioder. Później pęd przez
sad i łąkę, by wysychać na wielkim stogu siana, by wgryzać się w soczyste
jabłka i opowiadać sobie straszne historie o duchach i potworach, których się
nie baliśmy, bo były zupełnie inne od tych, które znaliśmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz