Złośliwy przypadek sprawia, że dwoje ludzi mija się na ulicy. Rozpoznają w sobie tych, którymi byli. Jeden drży z lęku i uwielbienia. Drugi zachowuje zwyczajowy spokój i pyta dlaczego telefony nieodbierane, dlaczego maile bez odpowiedzi, dlaczego cisza i milczenie.
Siedzą naprzeciw siebie. Kurtuazyjne pytania i banalne, nic nie znaczące odpowiedzi. I to pragnienie, by ktoś wziął za rękę, dał siłę by stąd odejść.
Czasami siedząc naprzeciw niego zamykałem powieki. Pozwalałem mu kłamać, by później swobodnie, niczym meteoryt wchodzący w ziemską atmosferę, zanurzać się w jego oddechu, tylko po to, by spłonąć.
Teraz siedzę naprzeciw niego i rozkładam nasze byłe trwanie na czynniki pierwsze. Trwa – jako coś, co miało trwać do starości pełnej zmarszczek. Nie – jako wrodzone w pierwotny kształt słowa zaprzeczenie, które stało się dla nas samospełniającą się przepowiednią.
Sanktuarium pamięci zaczyna wypluwać wspomnienia. Nikogo nie potrzebuję by odejść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz