Pochylam głowę pod strumieniem zimnej wody, która nie jest w stanie wypłukać z niej nocy. Nocy ciężkiej, lepkiej i ciemnej. Ciemnej we mnie. Jak iść do pracy, skoro ciało samo bezwiednie opada na łóżko – myślę w ostatniej chwili przed ponownym zaśnięciem i zwlekam bose stopy na podłogę. Otwieram przed sobą drzwi. Wychodzę. Zamykam drzwi za sobą. Zbiegając po schodach zastanawiam się, co by się stało, gdybym już nigdy tu nie wrócił, do tej mojej malinowej komnaty. Nic. Nic by się nie stało. Ktoś by znalazł kilka rzeczy, które nie powinny ujrzeć dziennego światła, ot tyle. Mokre włosy opadają na twarz i wysychają w słońcu. Jak pięknie się uśmiecham.
Nie potrafię ostatnio mówić, ubierać zdań w strojne słowa… jak wyrazić to co czuję? Co czuję? Nic? Obojętność? Złość? Żal? Rozgoryczenie? Osamotnienie? Nie potrafię się określić, zdecydować. Za to pięknie się uśmiecham.
Czuję, że czegoś potrzebuję, że strasznie brakuje mi jakiegoś elementu życia, mojej żywotności skocznej, mojego dawnego bycia wszędzie … i nawet gdy próbuję, wychodzę, działam, przeciwdziałam, spotykam się, planuję, to myślę tylko o tym, by wrócić do malinowej komnaty, schować się pod kocem, czytać, spać, pić zieloną herbatę z płatkami jaśminu i już nigdy nigdzie nie biec. Zostać tak na wieczność. Pięknie się uśmiecham, zwłaszcza w listach.